poniedziałek, 29 czerwca 2015

Józefa z Piątkowskich Mączewska i jej wnuczka Wiktoria z Tyszkowskich Zielińska

                             Wszystko zaczęło się od opowiadań babci i tej fotografii:

Józefa  z Piątkowskich  Mączewska

Józefa Mączewska była moją praprababcią, a ta fotografia została wykonana ok. roku 1900,  jako pamiątka dla jej synów, którzy mieli wyjechać do Ameryki.
Wspomnienia mojej babci były tak bardzo obrazowe, że po latach postanowiłam trochę więcej dowiedzieć się o przeszłości rodziny. Nie była ona sielankowa. Moja babcia Wiktoria z Tyszkowskich Zielińska została osierocona przez ojca Maksymiliana Tyszkowskiego w pierwszym roku jej życia, natomiast przez matkę - Franciszkę z Mączewskich Tyszkowską w wieku 5 lat. Babcia urodziła się w 1905 roku w Unierzyżu. Ojciec mojej babci pracował na tartaku, jego rodzice byli właścicielami gospodarstwa, ale najwyraźniej dla Maksymiliana już nie starczyło spadku . Z czasem zapadł na gruźlicę, która byłą wtedy nieuleczalna. Stracił pracę, ponieważ ciągle kasłał i był coraz słabszy. Rodzice mojej babci stali się więc zwykłymi wyrobnikami, a ich czworo dzieci Genowefa, Władysław, Feliks i Wiktoria po ich śmierci trafiły na wychowanie do rodziny.


                                                               Unierzyż

Najstarsze wspomnienia babci sięgały do chwili, gdy siadywała przy swojej mamie i czesała jej długie, czarne włosy.  Ojca nie pamiętała, lecz opowiadano jej, że gdy była maleńkim dzieckiem, kładziono ją w nogach jego łóżka, na którym leżał  wychudzony, chory na suchoty.  Cała zdolna do pracy rodzina musiała przecież iść na zarobek w pole.

 Po śmierci rodziców moja babcia Wiktoria trafiła pod opiekę  brata swojej matki  - Mączewskiego. Niestety, nie było tam chyba dobrze pięcioletniemu dziecku, skoro bardzo szybko znalazła się u swojej babci Józefy Mączewskiej. Moja babcia była chudą i wątłą dziewczynką, a rozpacz po śmierci matki i brak wsparcia pewnie tylko to pogłębiał. Wymagano od tej małej istoty ciężkiej pracy, która ją przerastała. Taką tanią siłą roboczą były w tamtych czasach sieroty, nie było ważne, czy były spokrewnione,  czy obce. Traktowano je bardzo często źle, a przecież to były dzieci łaknące troski, miłości, przytulenia.  Moja babcia popychana i źle traktowana na zawsze zapamiętała tamte przeżycia, jako kolejną traumę.  Opowiadała, że  w owym czasie wciąż była głodna, a najpiękniejsze chwile stanowiła wyprawa do wujostwa po świeże mleko, które przynosiła dla siebie i babci. Już jego zapach powodował, że ślinka napływała jej do ust i trudno jej było skupić się na czymś innym.
 Idąc wiejskimi dróżkami i niosąc garnuszek z mlekiem bardzo uważała, by żadna najmniejsza kropelka nie została uroniona. Cenny płyn był wielkim rarytasem i  ukradkiem dziewczynka zawsze skosztowała go przed dojściem do domu. Później czuła jego słodycz w ustach jeszcze długo.   
 Najprawdopodobniej babcia Wiktorii była uzależniona od swoich synów, jeśli chodzi o środki do życia, sama już nie mogła przecież ciężko pracować, wnuczka była więc dla niej dodatkowym obciążeniem. Zdarzało się nawet, że znaleziona w piasku skórka chleba była dla Wiktorii kąskiem nie do pogardzenia. Dziecko chodziło obdarte i głodne, a w takiej sytuacji wszystko, co potrafi zapełnić żołądek nadaje się do jedzenia. Gdy skóra na głowie przypomina skorupę, nie z powodu brudu, lecz niedożywienia, barku witamin i mikroelementów - wydawać by się mogło, że gorzej już być nie może i taka istota skazana jest na smutny koniec. Na szczęście istniały wtedy ochronki.
Przejściowo moja babcia Wiktoria trafiła do tzw. Ochronki  dla sierot i ubogich dzieci w Mławie, tam też nauczyła się pisać i czytać. Czytanie stało się później dla mojej babci prawdziwą pasją i odskocznią od smutnej codzienności. Gdy rozwiązano( z powodu braku funduszy) Ochronkę, moja babcia ponownie wraca pod opiekę do swojej babci Józefy Mączewskiej.
Do dziś pamiętam wierszyki i piosenki recytowane i śpiewane przez babcię, poznane przez nią w mławskiej Ochronce.
Niestety warunki życia wciąż są nie do przyjęcia, ale przecież dawniej było to częste. Babcia wspominała  pewien obrazek z życia, kiedy jako mała dziewczynka trzęsła się ze strachu przed straszną burzą. Raz po raz unierzyskie niebo rozświetlały oślepiające błyski, wtórowały im grzmoty, jakie dziś w naszych stronach są już rzadkością. Strugi deszczu spływały w takt uderzeń pioruna. Wtedy właśnie  babcia wyniosła Wiktorię owiniętą w pierzynę pod drzewo w ogrodzie. W czasach drewnianych domów i słomianych dachów bez piorunochronów, panicznie bano się uderzenia pioruna i pożaru, a ratunku szukano raczej na dworze, nawet  pod drzewem, w które przecież również mógł uderzyć piorun.

Babcia była bardzo wątłym i chudym dzieckiem. Jako sierocie pozbawionej czułej opieki bliskich, było jej bardzo źle. Jej babcia sama postawiona w trudnej sytuacji, nie potrafiła wesprzeć małej wnuczki. Nic więc dziwnego, że dziecko to klęczało całymi wieczorami przed obrazkiem Matki Boskiej i zalewając się łzami prosiło, by ona zabrała ją w końcu   z tego świata do mamy. Czasem wydawało się jej, że zamiast twarzy Maryi widzi twarz mamy poruszającą ustami, jakby coś mówiła. Gdy pytałam babcię, już jako wiekową osobę, czy się wtedy bała - odpowiadała, że nie czuła strachu.

Podczas pierwszej wojny światowej stacjonujący w Unierzyżu żołnierze niemieccy rozdawali dzieciom sierotom czekoladę i kakao, najwidoczniej nawet tym najeźdźcom widok ogromnej biedy i niedoli dzieci w polskiej wsi zmiękczył serca. Najpiękniejszy miesiąc - maj, był wówczas najgorszym czasem dla biednych mieszkańców wsi. Zapasy z poprzedniego roku już się skończyły, a nowych plonów jeszcze ziemia nie wydała. Biedacy żywili się więc tym, co było pod ręką. Rosnąca w polu faćka przyrządzana z kaszą i okraszana odrobiną tłuszczu lub mlekiem była świetnym źródłem pożywienia. Kłącza perzu suszono i mielono na mąkę, z której wypiekano pieczywo. Pokrzywy były dodatkiem do zup, a mąka z żołędzi służyła do wypieku chleba. Herbatę parzono z liści poziomki, kwiatów lipy, mięty. Liście poziomek po wysuszeniu były także zamiennikiem tytoniu.

Marzenia mojej babci z tamtych lat skupiały się wokół posiadania tak, aby nie być już nigdy głodną. Wędrując unierzyskimi drogami wyobrażała sobie, że ma całe stadko kur, lub cielątko, z którego wyrasta krowa, a potem to już całe stadko zwierząt. Widziała siebie, jako gospodynię na paru hektarach ziemi, po których spacerują stada bydła i drobiu. Wciąż powtarzała sobie cichutko " zrobię wszystko, by nigdy nie być głodną". Jej deklaracje i marzenia miały się kiedyś spełnić.

Gdy już podrosła na tyle, by móc pracować w polu i zarabiać czyniła to z radością, wtedy bowiem mogła już mieć swoje pieniądze. Najczęściej pomagała gospodarzom w Unierzyżu przy pracach polowych latem. Pewnego razu jeden z gospodarzy - 40-letni wdowiec zwrócił uwagę na tę młodziutką dziewczynę i wyraził żal, iż nie ma ona chociaż małego posagu, bo widząc jej zaangażowanie i niezwykłą pracowitość - chętnie wziąłby ją za żonę. Słuchając wtedy tych wspomnień babci - byłam przerażona różnicą wieku, ale zreflektowałam się szybko, bo przecież dziadek był od niej starszy o ponad 30 lat.
 Pomimo swego ubóstwa dużo czytała, a książki pochodziły z objazdowych płatnych bibliotek. To właśnie historie i wiersze przeczytane w książkach stały się jej wsparciem i okienkiem do innego, pięknego świata. 

Często to Żydzi zajmowali się tego rodzaju działalnością, gdy jednak Żyd - handlarz wchodził do wsi ciągnąc za sobą wózek z towarem, miejscowe wiejskie dzieciaki biegły za nim, wyzywały, a nawet obrzucały czym popadnie. Było to złe i chociaż często zwracano im uwagę, sytuacja się powtarzała. Nie można jednak do tego tworzyć żadnej ideologii, Żydzi inaczej mówili, (charakterystyczny akcent ) niż Polacy, inaczej się ubierali i nieco inaczej zachowywali, zaznaczając tym swoją odmienność. 

W pamięci mojej babci zachowała się struga, czyli odnoga rzeki Wkry, która przepływa przez Unierzyż, ponieważ latem tam właśnie koncentrowało się życie wsi ( pranie, kąpiel, łowienie ryb, noszenie wody). Opowiadała także, że zawsze idąc obok unierzyskiego cmentarza po zmroku, bała się potwornie czarnego psa-upiora, którego tam można było zobaczyć. Na łęgach oprócz  rosnących czarnych porzeczek zwanych wieprznikami, nocą widać było dziwne światełka - świetliki, zwodzące ludzi na manowce.
Ale najbardziej upiornym obrazkiem, który zapamiętałam z jej opowiadań były watahy wilków, próbujące mroźną zimą dostać się do ludzkich siedzib w wiosce.
Styczniowa noc, siarczysty mróz, ludzkie siedziby - drewniane, o słomianych dachach, bez mocnych fundamentów, trzęsący się ze strachu ludzie i zwierzęta w środku, i ... one -wilki, głodne, wyjące podkopujące się pod domostwa. Nikt nie był w stanie ich wystraszyć, psy podkulały  ogony w obawie przed swoimi dzikimi kuzynami. Niestety często się zdarzało, że wilki sforsowały ściany lichutkich chlewików i zagryzały zwierzęta. Ludzie mogli swobodnie odetchnąć dopiero wtedy, gdy zwierzęta te nasyciwszy się krwią i mięsem, ziejąc obłokami pary, chłodnym rankiem  wracały do lasu.

                                                                   Szreńsk

 Babcia uchodziła za bardzo pracowitą dziewczynę, śmierć jej babci przekreśliła pewien etap w jej życiu, ale rozpoczęła kolejny, znacznie lepszy. W pobliskim Szreńsku mieszkała rodzina brata jej ojca, oni właśnie udzielili  16 nastoletniej Wiktorii schronienia. 
Była to dość zamożna rodzina, będąca w posiadaniu młyna i sklepu w Szreńsku. Tyszkowscy ( wujostwo babci), a dokładniej wdowa po wuju mojej babci, która wyszła ponownie za mąż za Siemiątkowskiego z Krzywek-Bratek przygarnęła kilka  ubogich panienek z rodziny, takich jak moja babcia  pod opiekę. Wszystkim dziewczętom było tam bardzo dobrze. W zamian za wikt musiały tylko pomagać w domu. Po ciężkim i ubogim życiu w Unierzyżu, Szreńsk jawił się nastoletniej Wiktorii niemal, jak przedsionek raju. Wujostwo prowadzili towarzyskie i dostatnie życie. Ich syn Alfred Tyszkowski ( zwany Fredem) odziedziczył po rodzicach młyn i sklep. Tyszkowscy , jako właściciele młyna szreńskiego są wymieniani w różnych publikacjach jeszcze podczas drugiej wojny światowej. Po wojnie Alfred Tyszkowski prowadził sklep w miasteczku.
Moja babcia  wspominała  zabytkowy nagrobek Feliksa Szreńskiego z jedną stopą w kształcie kopyta istniejący do dziś w kościele szreńskim oraz pozostałości zamku, z którego, jak mawiali ludzie, biegł podziemny tunel kończący się w kościele. Wśród szreńskich ciekawostek, o których od niej słyszałam wymieniła też stojącą samotnie wśród pól drewnianą kapliczkę. Miała ona upamiętniać śmierć dwóch młodzieńców, zakochanych w tej samej dziewczynie. Zginęli  jednocześnie podczas pojedynku bijąc się o nią. Ciekawe, czy ktoś jeszcze zna tę historię.

                                                             Krzywki-Bratki


Wkrótce  rodzina Tyszkowskich biorąc pod uwagę pracowitość swojej podopiecznej, skierowała babcię do wsi Krzywki-Bratki, gdzie miała opiekować się gospodarstwem Siemiątkowskich. Nieznana, młoda dziewczyna, która pojawiła się w tej małej wiosce stała się obiektem obserwacji męskiej części społeczności. Młodzież skupiała się w gromadkach, gdzie wieczorami wśród śmiechów i żartów mijał czas.
Babcia jednak była bardzo ostrożna w kwestii zamążpójścia, bo znała smak biedy i nie chciała zaznać tej ponurej powtórki z życia. Wiedziała, że ubogiej dziewczynie ciężko będzie znaleźć bogatego kawalera. Może się niektórym to zdawać wyrachowaniem, ale czy wychowywanie dzieci w skrajnej biedzie jest szczytne?
W każdym razie babcia miała dwóch poważnych adoratorów : Antoniego i Leona i może nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie byli .. ojcem i ..synem. Na szczęście w tamtych czasach nikt nie owijał w bawełnę swoich zamiarów, ani uczuć, a mieszkańcy wsi byli pragmatycznymi ludźmi. Leon szybko zwierzył się babci, iż musi ożenić się z dziewczyną z majątkiem, przynajmniej takim dużym, jak jego. Tak więc babcia nie zawracała sobie dłużej nim głowy. Jego ojciec Antoni nie musiał już gromadzić dóbr i w wieku 54 lat oświadczył się  22 letniej Wiktorii. W najpiękniejszym miesiącu roku - maju, udali się do kuczborskiego kościoła, by się pobrać. Już zawsze swój ślub będzie się babci kojarzył z zapachem świeżej zieleni  i słodką wonią kwitnących bzów. A dziadek - wybranek babci? Być może był trochę typem Boryny z "Chłopów" Reymonta żeniąc się z tak młodą dziewczyną, lecz ona nie przypominała ani trochę Jagny. Dziadek Antoni bardzo się babci podobał pomimo wieku, często wspominała, że miał to coś, co czyni mężczyznę atrakcyjnym, pomimo przybywających lat. Oboje byli niezwykle pracowitymi ludźmi, i tymczasowo zamieszkali w domu dziadka w Krzywkach, dzieląc go z jego nowo poślubionym synem i jego żoną.
Dziadek nim ożenił się z babcią, pozostawał wdowcem już  kilka lat. Był człowiekiem lubianym, towarzyskim i wesołym, słynął z dowcipu. Często  powtarzał, że małżeństwo z babcią dało mu poznać kobietę nie tylko jako żonę, ale i bliskiego przyjaciela. Związek tych dwojga ludzi był bardzo udany, a babcia nigdy nic złego na swojego męża nie powiedziała.
                                                           
                                                                   Osowa

Moi dziadkowie Zielińscy, aby móc rozpocząć życie od nowa i na swoim,   zakupili  kilkanaście hektarów ziemi, która leżała w Osowie, Kuczborku i Szreńsku. Dziadek wkrótce dokupił 2 hektary lasu i zaczął budować dom i budynki gospodarcze w Osowie. Tutaj, mając za sąsiadów państwa Ługowskich postanowili osiedlić się na resztę życia. Grunt, na którym zbudowali dom, zakupili z tzw. dożywociem poprzedniej właścicielki. Była to pani Dąbrowska z Osowy, starsza kobieta, która powinna do końca swoich dni mieć wikt u tych, którzy zakupili ziemię. Ponieważ dziadkowie zakupili ją wspólnie z sąsiadami, pani Dąbrowska powinna przebywać trochę u jednych, trochę u drugich, naprzemiennie. Najpierw zamieszkała u moich dziadków i już nie chciała od nich odchodzić. Wydaje się, że szczerze polubiła moją babcię i była dla niej jak matka, którą babcia wcześnie utraciła. Los częściowo wynagrodził babci sieroctwo stawiając na jej drodze tę wspaniała, dobrą kobietę będącą jej pomocą w każdej sytuacji.  Dogadywały się świetnie, a śmierć tej kobiety była dla babci smutnym momentem w życiu. Dziadkowie w chwili przeprowadzki mieli już dwoje dzieci : córkę Halinę Annę i syna Jerzego. W 1938 roku wprowadzili się do domu i pełni zapału rozwijali gospodarstwo. Radość jednak, jak to bywa czasem, nie trwała długo, bo rok 1939 przyniósł wojną i okupację. Dziadkowie, jak wiele innych rodzin biorąc ze sobą zwierzęta inwentarskie, ładując, co się da do wozu uciekali przed Niemcami. Podróżując wśród wielu im podobnym ludzi dotarli do wsi Rzeszotary, gdzie mieszkała córka z pierwszego małżeństwa dziadka - Zofia. Napojono spragnione zwierzęta i widząc kłębiące się wokoło wozy, ludzi, bydło domowe, dziadkowie postanowili jednak wrócić do do domu.
Tak rozpoczęło się 6 lat życia, które w założeniu mieli spędzić szczęśliwie na swoim, a tymczasem zostali przesiedleni ze swojego wymarzonego nowego domu do domu sąsiadów, natomiast ich dom zajęła zakwaterowana tutaj rodzina niemieckiego oficera. Jak bardzo musiała przeżywać ten czas moja babcia, której  los  ponownie odebrał i podeptał marzenia, odebrał część dorobku - nawet nie chcę myśleć.
Pomimo smutnej sytuacji, w jakiej znaleźli się dziadkowie życie na wsi musiało się toczyć swoją koleją. Budziły się świeże ranki i zapadały ciche wieczory, wśród codziennej pracy łatwiej było znieść przeciwności losu.
Bliskie sąsiedztwo niemieckiej rodziny miało także swoje pozytywy. Nie obawiano się najazdów niemieckich kontrolujących np. nielegalny ubój zwierząt gospodarskich, za który groziło więzienie lub nawet coś gorszego. Sąsiedzi okazali się zwykłymi ludźmi, których wojna rzuciła akurat tutaj. Nie było można mówić o przyjaźni, lecz ich stosunki ułożyły się poprawnie. Wkrótce zarówno babcia, jak i jej córka mogły się porozumiewać z nimi po niemiecku. Babcia jeszcze wiele lat po wojnie pamiętała nazwy przedmiotów w tym języku. Niemka także nauczyła się mówić po polsku.
 Utkwiło mi w pamięci pewne opowiadanie babci, którą niemiecka sąsiadka pewnego dnia zagadnęła - gdzie się podziało to, co tak ciągle beczało? Na to lekko wystraszona babcia  odrzekła -  zdechło!  Niemka więcej pytań już nie zadawała, pewnie domyśliła się, że koza trafiła do garnka. 

Gdy wojna się kończyła i Rosjanie zbliżali się do tych stron, niemiecki oficer  z rodziną wyjechał. Zarówno dziadkowie, jak i wszyscy sąsiedzi pomimo wszystko źle im nie życzyli. Okazało się jednak, iż niemieccy sąsiedzi zostali pojmani przez Rosjan i zginęli.
Dwa kilometry od domu moich dziadków, przy wsi Krzywki-Bośki mieścił się obóz dla młodych Niemców- Junkrów, szkolonych do walk. Tam właśnie pracował w czasie okupacji ów niemiecki oficer.

Gdy Niemcy opuścili wieś, ich miejsce wkrótce zajęli żołnierze radzieccy, którzy również zastali zakwaterowani w domu moich dziadków. Dla babci niezwykłe było to, że zwykli żołnierze nie chcieli słuchać dowódcy. Często pijani korzystali z każdej okazji  by wszczynać awantury. Dowódca musiał się wykazać nie lada perswazją, by okiełznać tę zbieraninę. Wmawiano im przecież, że wszyscy równi są nie tylko urodzeniem, ale też inteligencją oraz wiedzą. Mój dziadek nie miał miłych wspomnień związanych z Rosjanami, nie tylko zabrali mu kilka lat jego życia zmuszając do służby carowi, to kolejno  powynosili z domu wiele sprzętów pozostawionych przez Niemców, rozdając je sąsiadom, później napuszczeni przez jednego z mieszkańców wsi, u którego regularnie raczyli się samogonką chcieli zabić dziadka. Biedny dziadek, który już wtedy miał 69 lat, tylko dzięki ostrzeżeniu syna i dobrych ludzi zdołał w ostatniej chwili uciec przez pola do wsi Krzywki-Bratki, gdzie schronił się przed nimi - na szczęście skutecznie. Moja ciocia, a jego córka jeszcze przez wiele lat wspominała, że miał tylko czas na chwycenie starego kożucha i laski  w rękę, ważna była każda sekunda.

Gdy dzieci były jeszcze małe, babcia ciężko zachorowała na grypę. Wysoka gorączka i silny kaszel przykuły ją do łóżka. Była mroźna zima. Dziadek zaprzągł dwa kasztanki do wozu, włożył tam kilka koców, a na koniec ulokował chorą babcię owiniętą grubą, puchatą pierzyną - największą, jaką mieli w domu. Jechali do lekarza do odległego o 13 km Żuromina. W drodze zamyślony dziadek tak zwrócił się do babci -" Wiktorio, gdybyś nie przeżyła, to ożenię się z xxxx z Krzywek. Musisz to zrozumieć, jestem stary, nie dam rady sam wychować dzieci, kobieta jest potrzebna." Babcia chyba bardzo przeżyła tę otwartą deklarację męża, bo po powrocie od lekarza niezwykle szybko doszła do zdrowia. Co ciekawe, kandydatka na wybrankę dziadka była była również bardzo młoda. Ech, ci mężczyźni...

Rok później i kolejne silne przeziębienie, babcia leżąca w łóżku, noc i zima. Nagle oboje z dziadkiem budzi jakiś ruch na podwórku. Należy wspomnieć, że były to czasy powojenne, gdy grasowało wiele złodziejskich band kradnących konie i bydło gospodarzom, mieli ze sobą często broń i dużym ryzykiem byłoby im wchodzić w drogę. Cóż zrobiła moja babcia? Pomimo choroby, na trzęsących się nogach weszła na strych, gdzie przez okno próbowała dojrzeć zagrożenie. Na szczęście była to tylko bardzo późna sąsiedzka wizyta. Babcia jednak ze strachu i napięcia tak bardzo się   spociła, że rankiem obudziła się prawie całkiem zdrowa. Co zrobił dziadek? Przez cała noc z filozoficznym spokojem leżał w łóżku zgodnie z zasadą - co będzie, to będzie. Dość już miał w życiu ucieczek, walki o przetrwanie, chciał w końcu leżeć spokojnie w swoim łóżku. Co będzie - to będzie...

Babcia potrafiła robić świetne masło i twaróg, które, co tydzień pakowała do wiklinowego koszyka i nosiła na targ do oddalonej 20 km Mławy. Często zdarzało się, że maszerowała tam pieszo. Aby zdążyć dojść i wrócić  dość wcześnie wychodziła o  godz.4-5 rano. Droga wiodła przez piękne lasy, następnie babcia mijała po drodze wieś Lipowiec i Turzę Małą. Oczywiście wiele wiejskich kobiet pokonywało tę trasę z odpowiednio ciężkimi koszykami wypełnionymi wiktuałami na sprzedaż.
Zdarzyło się, że sąsiad babci mijał ją przejeżdżając wozem zaprzężonym w konie i nie zatrzymał się, by ją podwieźć do Mławy. Tydzień po tym incydencie babcia jechała do Mławy wraz z dziadkiem bryczką. Tym razem sytuacją była odwrotna, ponieważ w drodze spotkali idącego pieszo nieżyczliwego sąsiada. Dziadek znał sytuację, lecz zatrzymał się, by podwieźć idącego, który przez całą drogę milczał jak niepyszny. Po powrocie do domu dziadek wytłumaczył, że chciał pokazać  mu, jak powinna wyglądać ludzka życzliwość.

W roku 1956 zmarł mój dziadek Antoni Zieliński, a babcia, jako 51 -letnia wdowa z 10 letnią córką Marysią i 15-letnim synem Franciszkiem samotnie gospodarzyła na swoich włościach. Na pewno nie było jej łatwo, bo najcięższa praca spadła na jej kobiece barki. Z biegiem lat dzieci dorosły i najmłodsza córka Marianna pozostała na rodzinnym gospodarstwie prowadząc go z mężem. Babcia bardzo była przywiązana do tej ziemi i nigdy nie uległa naszym licznym namowom, by przeprowadzić się gdzieś do większej miejscowości. Rodzice uszanowali decyzję babci i do końca jej życia mieszkali w Osowie. Babcia zmarła w wieku 93 lat, kochana przez nas, w otoczeniu bliskich w domu. Do końca miała sprawny umysł i przejawiała żywe zainteresowanie światem i polityką, jedyną jej niedyspozycją był szybko pogarszający się wzrok.

Moja babcia Wiktoria z Tyszkowskich Zielińska



Fotografia wykonana w czasie II wojny św. Moja babcia wśród dzieci: najstarszej Haliny Anny, Jerzego i dwuletniego Franciszka Jana, Osowa



Po prawej dom moich dziadków Zielińskich, fotografia wykonana po II wojnie św. W domu dziadków przez lata wojny mieszkała rodzina niemieckiego oficera.

                                   Opowieści  i przeżycia mojej babci
                                             -Tajemnicza kobieta

Babcia mi opowiadała, że gdy jej najstarsza córka miała może dwa latka, ciężko zachorowała i lekarstwa przepisane przez lekarza nie pomagały. Babcia dzień i noc  czuwała przy jej kołysce, modląc się o skuteczną pomoc dla dziecka. Obiecała już Panu Bogu i Matce Najświętszej wszystko, co mogła obiecać. Każda prośba i modlitwa była zroszona rzewnymi łzami. Jednak stan zdrowia  córeczki ciągle się pogarszał. Jej blada twarzyczka była pokryta potem i wykrzywiona z bólu, szare usteczka  ciężko chwytały powietrze. Nie wiadomo, co by się stało, gdyby nie pomoc pewnej kobiety, która wstąpiła do zrozpaczonej babci o świcie, radząc, by  jak najszybciej małej podać napar z korzenia tataraku. Tego samego dnia dziadek przyniósł korzeń ziela. Napar podano małej,  która rzeczywiście szybko wyzdrowiała.  Radość babci była ogromna,  jednak przez całe życie prześladowała ją ta sytuacja, ponieważ nie pamiętała, kto owego dnia był u niej i wyleczył córeczkę. Nie mogła sobie przypomnieć twarzy kobiety, choć w chwili rozmowy twarz tamtej była dla niej znajoma. Pytała wszystkich ze wsi, nikt nic nie wiedział, także nikt z domowników nie widział kobiety tamtego dnia w jej domu. Do końca życia ta sytuacja stanowiła dla babci zagadkę. Może w półśnie przyszła do niej matka, która wcześnie ją osierociła, może to był sen uzdrawiający - nie wiadomo.
                                              Niezwykły wir na łące pod Szreńskiem

Między Krzywkami - Bośkami, a Szreńskiem , po prawej i lewej stronie drogi rozciągają się łąki. Moi dziadkowie zakupili część łąk po lewej stronie drogi do miasteczka. Gdy pewnego razu grabili tam siano i ustawiali je w kopki, coś w powietrzu nagle się zmieniło. Słoneczne dotąd niebo zasnuło się ciemną chmurą, a w oddali na polach słychać było przeciągły świst. Nagle zza pobliskich drzew na miedzy wyskoczył kłąb wirującego powietrza i dość nisko nad ziemią sunął w stronę dziadków. Po drodze podnosił w górę stawiane przez nich kopki siana i przewracał je na bok, grabie, wiadra - wszystko znalazło się nagle w powietrzu i wirowało razem z wirem. Babcia z dziadkiem pokładli się na ziemi - trzymając się za ręce, Wir przyszedł nagle i zniszczywszy wszystko na swojej drodze - gdzieś przepadł. Tylko kopki trzeba było stawiać od nowa i szukać szybujących wcześniej w powietrzu narzędzi. Słońce znów zaświeciło radośnie, ptaki zaczęły śpiewać, a ludzie pracować.