niedziela, 10 stycznia 2016

Antoni Zieliński - mój dziadek, którego nigdy nie miałam poznać

Czy mój dziadek Antoni spodziewał się, że zostanie powołany do armii carskiej? Pewnie brano to pod uwagę, ponieważ nie był jeszcze żonaty, miał ojca i brata, którzy mogli zająć się gospodarstwem w rodzinnej wsi Krzywki-Bratki.
Dziadek urodził się w Krzywkach w 1876 r. Z czasów, które zapamiętałam po dziadku zostały okuta metalem laska i dwie  srebrne pochwy od zegarka noszonego niegdyś przez mężczyzn w kieszeni. Owe pokrywki były pięknie grawerowane. Babcia wspominała, że tylko one ocalały z pożaru.
Dziadek Antoni został więc wcielony pod przymusem do carskiej armii, ponieważ car bardzo potrzebował Polaków , szczególnie wtedy, gdy toczyła się wojna rosyjsko-japońska, czyli w latach 1904-1905.
Ze szczątkowych wspomnień z tamtego odległego przecież okresu zapamiętałam historię, jak to dziadek Antoni służąc u carskiego oficera miał ugotować rosół jego rodzinie. Kolega wspomniał mu wcześniej o nowej przyprawie, która dodana do rosołu znacznie podniesie jego smak. Dziadek zamiast kilku ziarenek dodał hojną ręką całą garść ziela. Gdy obiad podano, pierwsza spróbowała go córeczka oficera i .... w jednej chwili rozległ się  głośny krzyk i kasłanie. Cała rodzina stanęła na nogi przerażona, że ten młody poddany cara chce ich otruć. Sprawa na szczęście szybko się wyjaśniła. Ech, Antoni, nikt nie sypie tyle ziela angielskiego do rosołu!
Ziele angielskie na wsi nie było jeszcze w tamtych latach znane.

Gdy dziadek był nastolatkiem ( wtedy mówiło się młodzieńcem) razem z ojcem i kilkoma mieszkańcami wsi wypasali konie na łąkach pod Nidzgorą. Był już wieczór, nad łąką podnosiła się powoli mgła. Delikatny chłód zbliżał się znad rzeki. Rozpalili więc ognisko i posilali się, bo nocą trzeba było także pilnować zwierząt. Z jednej strony płynęła mała rzeczka Przylepnica, z drugiej strony rozciągały się łąki i pojedyncze zagajniki. Księżyc świecił wyraźnie i w jego blasku spostrzegli drobną zbliżającą się do nich postać. Owa istota stanęła w końcu przy ognisku i milcząc przyglądała się ludziom. Ich uwagę zwrócił jej dziwaczny wygląd - trudny do opisania. W drobnej twarzy błyszczały głęboko osadzone oczy, a i ubiór miała niezwyczajny, nie taki, jaki zwykli nosić mieszkańcy polskiej wsi w XIX wieku. Po chwili  ciszy któryś z mężczyzn  się odezwał : - Proszę ogrzejcie się przy ognisku z Bogiem Ojcem. Na te słowa postać zareagował piskliwym, donośnym śmiechem i dając susa przez ognisko krzyknęła : "hop, hop po galaskach". Tyle ją widzieli. Pobiegła w stronę rzeki, a oni już całą noc czuli się nieswojo. Dziadek to zdarzenie pamiętał  i wspominał do końca życia. Nigdy też nie wyjaśniono go racjonalnie.

Inna historia związana z dziadkiem opowiada o święcie Wielkanocnym w Rosji. Ta sama rodzina carskiego oficera, u którego służył upiekła wspaniałą babkę i przygotowała święconkę, a dziadka wysłano z nią do cerkwi, by podobnie jak w katolickim kościele została poświęcona. Babka stanęła obok wielu innych, jednak gdy przyszedł czas odniesienia święconki, skołowany dziadek nie mógł odnaleźć tej swojej. Nie zadał sobie wcześniej trudu, by się jej bardziej przyjrzeć, więc po chwili namysłu wybrał najbardziej okazałą ze wszystkich i powrócił z nią do domu. Tam na zdziwione spojrzenia i uwagi, co do święconki wyraźnie nie tej przecież, odpowiedział, że została już w cerkwi ta jedyna, więc przyniósł to, co było.

Dziadek Antoni opowiadał babci pewną ciekawą historię, także z czasów swojej carskiej służby.  Wojsko przechodząc przez górzyste tereny tego kraju spotkało w samotnym domku dwoje starych ludzi z małym dzieckiem. Staruszkowie prosili, by jakieś dobre dusze  zaopiekowały się ich synkiem, ponieważ oni nie będą w stanie go wychować. Nie spodziewali się, że będąc w tym wieku mogą jeszcze mieć dziecko. Jak widać surowa przyroda, proste życie i niewyszukane potrawy dodawały sił witalnych mieszkańcom tych rejonów. Nie wiem, jak potoczyła się dalej ich historia i życie chłopczyka, wszystko zniknęło gdzieś w pomroce czasu.

Nie wiadomo ile lat dziadek służył w carskim wojsku( prawdopodobnie 5) lecz po powrocie do rodzinnej wsi Krzywki-Bratki żwawo wziął się do pracy w rodzinnym gospodarstwie.  Ożenił się, z pierwszą żoną  miał dwoje dzieci, dwoje lub troje im zmarło w niemowlęctwie. Po śmierci pierwszej żony poczekał, aż dzieci założą swoje rodziny i sam  poszukał sobie nowej żony. Była nią Wiktoria Tyszkowska - moja babcia mająca wtedy około 22 lat. Była między nimi różnica 30 lat. Po ślubie kupili ziemię, którą około sześćdziesięcioletni dziadek wykarczował i przysposobił do roli. Zbudowali również solidny dom z cegieł i zabudowania gospodarcze. O cholesterolu, nadciśnieniu i sklerozie nic nie wiedział. Nigdy nie był u lekarza i nie chorował. Palił tak namiętnie papierosy, że nawet z dymkiem zasypiał i z dymkiem się budził. Babcia narzekała na powypalane dziury w pościeli.
Był wesołym , towarzyskim człowiekiem z dużym poczuciem humoru. Nie zabrakło mu w tym wszystkim pracowitości i odpowiedzialności. Zmarł w wieku 81 lat. O jego charakterze niech zaświadczy historia, która wydarzyła się w Mławie, gdy dziadkowie jechali tam na targ. Tuż obok drogi zauważyli płaczącą kobietę, próbującą bronić się przed mężczyzną uzbrojonym w kij. Z wykrzykiwanych słów wynikało, że są mężem i żoną. Dziadek postanowił zareagować i powściągnąć awanturnicze zapędy napastnika. Jednak jego pomóc nie znalazła uznania  u gnębionej kobiety, która teraz razem ze swym lubym ruszyła na dziadka, miotając przekleństwa pod jego adresem. Mój bohaterski dziadek musiał salwować się ucieczką. Babcia potem powtarzała- ,,Nie wkraczaj nigdy pomiędzy  małżonków". 



sobota, 18 lipca 2015

Zwyczaje, piosenki, baśnie i legendy z okolic Unierzyża, Krzywek-Bratek ...

Babcia często opowiadała mi przeróżne historie i śpiewała piosenki. Była miłośniczką literatury i czytała wiele książek polskich klasyków. Szczególnie lubiła dzieła Henryka Sienkiewicza, Bolesława Prusa i Adama Mickiewicza. Ten ostatni bardzo byłby rad, gdyby wiedział, że jego życzenie się całkowicie spełni, a wieśniaczki kręcąc kołowrotki będą recytowały jego ballady, romanse i samego "Pana Tadeusza",tak było w przypadku mojej babci i jej przyjaciółek.
Często w zimowe noce, gdy przyświecało jej tylko delikatne światło świeczki , przecierając zmęczone oczy czytała na głos mężowi i dzieciom polskie powieści. Nie było końca czytaniu, babcia wciąż odwracając karty książki ulegała namowom dzieci, które wolały -Proszę, mamusiu czytaj nam jeszcze. Po latach to my z siostrą klęcząc u kolan babuni prosiłyśmy o kolejne baśnie, historie, opowiastki. My także nigdy nie miałyśmy dosyć babcinych opowieści. najbardziej utkwiła mi w pamięci baśń o niedobrej Teklusi, której babcia nauczyła się od dziadka. Nigdzie na nią się nie natknęłam, więc tu ją przytoczę.

                                                                 Baśń o Teklusi


W pewnej rodzinie żyła sobie mała dziewczynka Teklusia. Była  bardzo niedobrym dzieckiem i nie chciała słuchać swojej mamy. Wszystkich dookoła obrażała i nikt nie mógł sobie z nią poradzić. Pewnego dnia  mama doprowadzona do ostateczności złym zachowaniem córki, wyrzekła takie słowa : -A niech cię  diabeł do piekła weźmie, bo już wytrzymać z tobą nie mogę.  Nim słowa te przebrzmiały do końca , jakaś postać weszła do izby,  wlokąc za sobą ogromny,  cuchnący siarką worek. Zanim mama Teklusi zdołała krzyknąć - Diabeł !! ( bo to był on we własnej osobie ) wrzucił  dziewczynkę do worka i tyle go było widać. Mama wybiegła przed dom i zaczęła krzyczeć, aby oddał jej córkę, ale to już nic nie pomogło.
Odtąd całymi dniami siedziała,  wciąż płakała  i dumała, co by tutaj zrobić, by odzyskać dziewczynkę. Pewnego dnia płacz ten usłyszał przechodzący obok domu dziad. Zapukał do drzwi, a wpuszczony zapytał : "A czegóż to paniusia tak płacze, może mógłbym w czymś pomóc?"  Na to kobieta opowiedziała mu nieszczęsną historię , dodając, że chyba nikt nie może jej już pomóc. Dziad, który już niejedno widział i w wielu miejscach był,  podumał, zastanowił się i zaproponował swoją pomoc. Musiał  tylko dostać wóz, konia i trochę pieniędzy. Mama Teklusi na wszystko się zgodziła i niedługo dziad wyjechał stamtąd,   kupując po drodze gwoździe i dużo świętych obrazów. Jechał bardzo długo, a piękna okolica, którą mijał stopniowo się zmieniała na ponurą, pozbawioną zieleni pustynię. Oczywiście domyślacie się, iż jechał on prosto do piekła, by odzyskać Teklusię.
W końcu dziad dojechał do wstrętnego miejsca, gdzie wył tylko wiatr, wznosząc wysoko tumany piasku.  Dojrzał tam bramę w skale , do której po chwili zapukał. Brama zadrżała i dziad dostrzegł ciekawskie spojrzenie diabła, który krzyknął gburowato do interesanta : " Ktoś ty i czego tu chcesz. .?"  Przyjechałem po Teklusię i musicie mi ją zaraz oddać - odrzekł dziad.  - Kto raz tu trafi, już stąd nie wychodzi  - groźnie wycedził diabeł, więc ty się stąd także szybko wynoś i zamknął z trzaskiem bramę przed nosem Dziadowi.
Nasz bohater nie przestraszył się jednak, a jeśli nawet, to nie dał tego po sobie poznać.Wyprzągł konia, dał mu owsa, a sam przystąpił do najważniejszej części planu. Otóż wzdłuż bramy piekielnej powbijał gwoździe, a na nich zaczął wieszać święte obrazki duże i te małe, a z każdą godziną ich przybywało. Zaciekawione diabły wyszły z czeluści piekieł, by zobaczyć , co ten śmiertelnik tutaj u nich wyprawia. Przerażone - spostrzegły  święte obrazy , od których bił przedziwny blask i człowieka wciąż wieszającego nowe. Ze złości zaczęły zgrzytać diabelskimi zębami,  zaraz też próbowały za wszelką cenę przestraszyć Dziada, ale on który już tyle rzeczy w swoim życiu widział, nic sobie z tego nie robił. Niedługo potem zjawił się przed Dziadem sam książę piekieł , który zapytał go, co tutaj śmie robić,  na co dziad odpowiedział z wielką pewnością siebie, że buduje tutaj kościół, bo nie chcą mu oddać Teklusi. Po krótkiej naradzie biesy coraz bardziej wściekłe, oddały Dziadowi dziewczynkę, ale pod warunkiem, że on nigdy tutaj nie wróci i zabierze wszystkie obrazy.
Gdy Dziad dojechał z Teklusią do jej domu, mama dziewczynki wybiegając na ich spotkanie, stanęła w miejscu przerażona i nie poznała córki, ponieważ była ona cała wysmarowaną smołą i cuchnęła siarką. Zanim  ją całkiem domyła , minęło dużo czasu,  natomiast dziadowi nie mogła się nadziękować za uratowanie dziecka.
Sama Teklusia była odtąd zupełnie inną dziewczynką, posłuszną, dobrą i kochającą, a mama już odtąd nigdy nie wspomniała o diable.
A co zrobił Dziad? On  z uśmiechem powędrował dalej, wolny i szczęśliwy, na pewno nie pomógł dla pieniędzy. Przynajmniej nic o tym nie ma w tej opowieści. Może w tej chwili również robi coś dla kogoś potrzebującego pomocy....

Czego uczyła ta bajka? Przede wszystkim tego, by uważać co się mówi, bo życzenia się spełniają, poza tym zwracała uwagę na przedwojennych dziadów, żebraków, którym należy pomóc, a i oni często potrafią pomagać w trudnych sytuacjach, być może są to wysłannicy nieba... Same dzieci, którym opowiadano tę historię bardziej przywiązywały wagę do swojego zachowania.

Dziad borowy ze stronki http://ag.108.pl/index.php/forum/3-forum/16-nasza-sowiaska-spucizna/378-ba-nad-baniami?p=2954



W pamięci utkwiła mi także piosenka o młodej zakonnicy. Szukałam jej w internecie, lecz internetowe wersje różnią się od tej babcinej. Oto ona:

Kazała mi moja mama czarną suknię szyć,
Jam się nigdy nie spodziała zakonnicą być.
Bo w klasztorze twarde łoże, ostra dyscyplina,
Trzeba wstawać o północy odmawiać godziny.
A ja młoda, jak jagoda lubię długo spać,
A w klasztorze nie pomoże, trzeba rano wstać.
Wejdę na chór, spojrzę na dół zobaczę miłego
Trzymajcie mnie moje siostry, bo wyjdę do niego,
Trzymajcie mnie moje siostry, bo wyjdę do niego.
Oby tego Pan Bóg skarał, kto był mi przyczyną,
Że mnie wysłał do klasztoru tak młodą dziewczyną.


czwartek, 9 lipca 2015

Rodzice mojej babci Maksymilian Tyszkowski I Franciszka z Mączewskich Tyszkowska

 Tyszkowscy- Wola Kanigowska, Kondrajec ,  Krajkowo

Maksymilian Tyszkowski urodził się w lutym 1863 roku w Woli Kanigowskiej. Jego Ojcem był Józef Tyszkowski, właściciel części majątku w Woli Kanigowskiej, urodzony w 1823 roku, natomiast matką Rozalia z Olszewskich Tyszkowska ( córka Jakuba i Małgorzaty), także urodzona w 1823 roku. Józef w chwili urodzin syna miał 40 lat, tyle samo lat liczyła wtedy Rozalia Tyszkowska. Józef Tyszkowski ( syn Jędrzeja i Agnieszki), ojciec Maksymiliana, a właściwie Maksyma ożenił się z Rozalią Magdaleną Olszewską ur. w 1820 r. w Giżynku, córką Jakuba i Małgorzaty z Młotkowskich ( ur. w 1785 r.) w 1845 roku w Uniecku. Ojciec Rozalii - Jakub Olszewski mieszkał najpierw w Szyjkach, w domu pod numerem czwartym, pod Glinojeckiem, później  w Giżynku, następnie w Budach Giżyńskich i wraz z żoną Małgorzatą byli kuśnierzami. Pobrali się w 1805 roku w Unierzyżu. Mieli córkę Katarzynę, która wyszła za mąż w 1837 roku w Niedzborzu za Marcina Leszczyńskiego, następnie syna Ludwika, który ożenił się w 1833 roku z Marianną Dębowską w Krajkowie.  W 1820 roku w Giżynku urodził im się syn, któremu z fantazją nadali imiona Julian Napoleon. Prawdopodobnie imię Napoleon zostało nadane na cześć słynnego francuskiego wodza,  rok później waleczny Bonaparte umiera, a dziecko Julian Napoleon niestety, nie doczeka już dojrzałości. Umrze w  1838 roku, w niespełna 18 wiośnie życia. W akcie zgonu podano, że Julian Napoleon służył w Unierzyżu u pewnej rodziny. Może przeziębił się podczas tej służby, może ciężka praca go zabiła. Nie tak dawno rozmawiałam z pewnym starszym panem, którego ojciec w wieku 4 lat został oddany na służbę do rodziny z sąsiedniej wsi. Miał pasać krowy. Tak był przerażony tą pracą z daleka od domu, że po pewnym czasie uciekł stamtąd do swoich rodziców, ryzykując , że zabłądzi wśród pól. Teodor Goździkiewicz, pisarz urodzony w 1903 roku w sieradzkim, opisywał, że jako 6 letni chłopiec , wczesnym rankiem chodził do lasu, by cały dzień pilnować tam szkółki świeżo posianych roślin, przed dzikim ptactwem. Przed burzą i deszczem chronił się w szałasie z gałęzi. Śniadanie i obiad przynosiła mu siostra. Lod wiejskich dzieci opisuje także w  książce pt. ,,Chłopki. Opowieść o naszych babkach"  - Joanna Kuciel-Frydryszak. 
Wracając do Józefa i Rozalii Tyszkowskich, to z aktów urodzin ich dzieci wynika, że początkowo osiedli w Kondrajcu Pańskim koło Krajkowa, ponieważ tam rodzi się w 1845 roku ich pierwsze dziecko Ludwika Tyszkowska. W 1848 roku na świat przychodzi Aniela, a w 1850 Ignacy, także w Kondrajcu Pańskim. W 1863 r. rodzi się Maksym Tyszkowski oraz kolejny syn Józefa i Rozalii- Stanisław Tyszkowski, lecz obaj już w Woli Kanigowskiej. 

                              Dzieci Józefa i Rozalii Tyszkowskich:

1. Ludwika Tyszkowska - (1845 r.-1902 r.) I ślub w 1870 r. z Dworakowskim, II raz poślubia Antoniego Kępczyńskiego) - Kondrajec Pański
2. Aniela Tyszkowska - ( 1848 r.) wychodzi za mąż za Bieńkowskiego w Kondrajcu Pańskim
3. Ignacy Tyszkowski - (1850 r.-1892 r.), żeni się w 1873 r. z Marianną Kępczyńską, II ślub 1886 r. z  Eleonorą Bartnikowską, 
4.  Maksymilian( Maksym) Tyszkowski - (1863 r.- 1907 r.), ślub w 1889 r. z Franciszką       Mączewską
5. Konstancja Tyszkowska- umiera w 1872 r. w wieku 14 lat

6.  Eleonora Tyszkowska, I ślub - z Bojanowskim, II z Jakubem Brzeskim
7. Stanisław Tyszkowski, zmarł w wieku 33 lat, pozostawił po sobie żonę Rozalię Kowalską

Z akt ślubu wiadomo, iż Maksym Tyszkowski ożenił się z Franciszką Mączewską w 1889 roku i zamieszkali  razem w Unierzyżu, gdzie urodziły się ich dzieci : Zygmunt ( 1894), Marianna ( 1895 r. umiera w wieku 6 lat), Genowefa (1898), Władysław ( 1901), Feliks
( 1903 - umiera jako dziecko, zaziębiony podczas wypasu bydła u wujostwa, gdzie oddano go na wychowanie, jako sierotę) i Wiktoria ( 1905 r.).  W 1873 roku  matka Maksymiliana Rozalia Olszewska  po 4 latach wdowieństwa wychodzi ponownie za mąż za wdowca Jana Robakiewicza, syna Stanisława i Agnieszki Kosińskiej. Prawdopodobnie matka Maksymiliana, Rozalia nie poznała już wnuków ze strony syna Maksyma Tyszkowskiego, ponieważ zmarła w wieku 70 lat w 1892 roku w Woli Kanigowskiej i jak podawała metryka mieszkała przy córce. W 1907 roku umiera jej drugi mąż Jan Robakiewicz, również w Woli Kanigowskiej, a więc w tym samym roku, co Maksymilian. Czyżby nie mieszkali ze sobą długo?
Brat Maksyma Ignacy Tyszkowski ożenił się pierwszy raz w 1873 roku z Marianną Kępczyńską lub Karpińską, następnie po jej śmierci, po raz drugi z Eleonorą Bartnikowską z Krajkowa, zamieszkali zaś w Kondrajcu Szlacheckim. Ignacy Tyszkowski umiera w Grzybowie w 1892 roku.  Aniela Tyszkowska, siostra Maksyma w 1867 roku wychodzi za mąż za Aleksandra Krakowskiego.
 W 1868 roku jej siostra Ludwika Tyszkowska ( zmarła w wieku 55 lat) poślubiła Ignacego Dworakowskiego, z tego związku w 1870 roku urodził się Józef Dworakowski, w 1873 roku Aniela Dworakowska, zaś w 1884 roku z drugiego małżeństwa Ludwiki urodził się syn Feliks Kępczyński.  W 1886 urodziła im się córka Feliksa Kępczyńska.  W 1900 roku umiera Leokadia Kępczyńska, córka Ludwiki Tyszkowskiej i Józefa Kępczyńskiego, jej drugiego męża. Dwa lata po śmierci córki, w wieku 57 lat  w Woli Kanigowskiej umiera Ludwika.  W 1875 roku Eleonora Tyszkowska, wdowa po Wojciechu Bojanowskim poślubia  Jakuba Brzeskiego.
 
Dzieci Ignacego Tyszkowskiego ( brata Maksymiliana) to:
 
-Władysław Tyszkowski, ur. w 1876 roku w Kondrajcu Szlacheckim
ożenił się z Leokadią Szczepańską z Garkowa, zamieszkali w Szreńsku, Władysław zmarł w 1917 roku na dezynterię. Jego synem był Alfred Tyszkowski.
- Ludwik Tyszkowski, ur. w 1878 roku w Kondrajcu Szlacheckim
- Władysława Tyszkowska, ur. w 1885 roku w Kondrajcu Szlacheckim
- Walentyna Tyszkowska, ur. w 1885 roku w Kondrajcu Szlacheckim
- Konstanty Tyszkowski, syn Ignacego i drugiej jego żony Eleonory, ur. w Kondrajcu Szlacheckim
- Wincenty Tyszkowski, syn Ignacego i Eleonory, ur. w Grzybowie
 - Stanisław Tyszkowski , również brat Maksyma w 1877 roku ożenił się z Rozalią Kowalską. W 1880 roku urodził im się syn Stefan, który umiera jednak w tym samym roku. W 1882 rodzi się kolejny syn Adolf Tyszkowski, rok później Ignacy Tyszkowski, który umiera mając dwa latka. 

Dzieci Maksymiliana i Franciszki Tyszkowskich

1. Zygmunt Tyszkowski - ur. 1894 r.- umiera jako dziecko, (rok i sześć miesięcy)
2. Marianna Tyszkowska -ur. 1895 r.- umiera jako dziecko 6 -letnie
3. Genowefa Tyszkowska -ur. 1898 r. z męża Partycka, ślub w 1921 roku z Janem  Partyckim    w Unierzyżu, zmarła 23 maja 1980 r.
4. Władysław Tyszkowski - ur. 1901 r. , był dwukrotnie żonaty, drugi raz z Klarą , zmarł 05.02 1982 roku w Unierzyżu, 
5. Feliks Tyszkowski - ur. 1903 r.- umiera jako dziecko ok. 10 letnie
6. Wiktoria Tyszkowska - ur. 1905 r. dożywa 92 lat , z męża Zielińska


Akt urodzenia Maksymiliana Tyszkowskiego, ojca mojej babci Wiktorii







Akt małżeństwa moich pradziadków Franciszki z Mączewskich Tyszkowskiej i Maksymiliana Tyszkowskiego zamieszkałych w Unierzyżu

                                 Mączewscy- Kocięcin Brodowy, Unieck

Franciszka z Mączewskich Tyszkowska urodziła się w Kocięcinie, parafia Unieck w 1867 roku, podobnie, jak jej rodzeństwo Helena, w 1873 roku, Marianna w 1868 roku, Bronisław Mączewski w 1876 roku, Władysław w 1866 roku. Franciszka zmarła w 1911 roku osierocając czworo dzieci Genowefę, Władysława, Feliksa i Wiktorię ( moją babcię). Z Kocięcina większość rodziny przeniosła się do Unierzyża. Tam urodził się  w 1887 roku Eugeniusz Mączewski,  syn Adama ( rodzice Adama: Stanisław i Katarzyna, zm. 1893 r.) i Józefy z Piątkowskich, a więc również brat Franciszki.

       Dzieci Józefy z Piątkowskich i Adama Mączewskiego

1. Franciszka Mączewska - 1867 r., zmarła w 1911 r.- matka Wiktorii, Władysława, Franciszka i Genowefy
2. Władysław Mączewski - 1869 r.
3. Bronisław Mączewski - 1876 r.
4. Henryk Mączewski - 1878 r.- zmarł w tym samym roku
5. Konstanty Mączewski - 1882 r.
6. Antonina Mączewska, ślub z Antonim Wilewskim
7. Eugeniusz Mączewski - 1887 r.
                                          
Adam Mączewski , dziadek Wiktorii Tyszkowskiej, mojej babci urodził się w 1837 roku z rodziców Stanisława i Katarzyny, zmarł w 1893 r. w Unierzyżu. Jego żona Józefa Piątkowska urodziła się w w 1846 roku. Akta narodzin ich dzieci wskazują na   miejsce zamieszkania  w Kocięcinie Brodowym. W 1869 roku rodzi się ich syn Władysław Mączewski, w 1876 roku Bronisław Mączewski, a w 1878  w Kocięcinie-Tworkach rodzi się kolejny syn  Henryk Mączewski.  Konstanty Mączewski przyszedł na świat w 1882 roku, także w Kocięcinie Tworkach. Nie jest to więc przypadkowe miejsce i prawdopodobnie rodzina przeprowadziła się tam. Akta wskazują na Adama Mączewskiego, jako arendatora, czyli dzierżawcę ziemi.
W 1883 roku  córka Adama Mączewskiego , Antonina bierze ślub z Antonim Wilewskim w Uniecku. Później ich miejsce zamieszkania zmienia się na Unierzyż. Ich dzieci : Wacław, Franciszek( zmarł w tym samym roku), Marcjan, Felicjan ( zmarł w 1892 roku r.), Władysław ( zmarł 1.09. 1970 roku w Mławie, ojcem chrzestnym był Maksymilian Tyszkowski)), Marianna, Apolonia ( zmarła w 1902 roku, miała roczek), Franciszka rodziły się kolejno w Unierzyżu.
 
 

środa, 8 lipca 2015

Rodzeństwo

Rodzeństwo mojej babci to siostra Genowefa urodzona w 1898 roku w Unierzyżu, brat Władysław urodzony dwa lata później i brat Feliks urodzony w 1903 roku. Feliks znaczy szczęśliwy, lecz w jego przypadku nie było mowy o szczęściu. Osierocony przez rodziców bardzo wcześnie , oddany na wychowanie do rodziny swojej matki, wkrótce zmarł, przeziębiwszy się przy pasieniu bydła. Kto dbał wtedy o sierotę. Sierota, to było dziecko drugiej kategorii, za którym nikt się nie ujął i jeśli nie zapracowało na swoje utrzymanie, nie było potrzebne, lecz uciążliwe.
- On miał takie dobre serce- mawiała babcia ze łzami w oczach o Felusiu, był najlepszym z nas.
Myślę, że nie na darmo pisano kiedyś tak smutne historie o sierotach, np. "Sierotka Marysia", "Chata za wsią", które wyciskały łzy z oczu. Te rzeczy działy się naprawdę. Tamten świat nie był taki przyjazny dla biednych , jak dzisiejszy. To prawda, istniały otwierane przez ludzi wielkiego serca szpitale dla ubogich przy parafiach i kościołach, czy też ochronki dla sierot, lecz długo się nigdy nie utrzymywały z powodu  braku funduszy do tej pory pozyskiwanych od licznych darczyńców. Po 1918 liczba owych darczyńców znacznie zmalała. ( źródło - http://mysiakowski.pl/index.php/artykuly/69-ciechanowskie-i-mlawskie-towarzystwo-dobroczynnosci )
Siostra mojej babci Genowefa z Tyszkowskich Partycka wyrosła na osóbką rezolutną pomimo swojego sieroctwa. Wyszła za mąż za Partyckiego i urodziło im się z tego związku dwóch synów. Do 2 wojny św. żyło im się bardzo ubogo, ponieważ oboje nie posiadali posagów , ni większych środków, wynajmowali więc domy , bądź tylko pokoje i tak z dnia na dzień toczyło się ich życie. Dopiero zmiany powojenne pozwoliły im polepszyć byt. Wybudowali skromny, niewielki dom, kupili kilka hektarów ziemi w Unierzyżu i mogli wtedy ułożyć sobie los. Genowefa była bardzo pracowitą kobietą. W domu, który wybudowała z mężem zamieszkało również dwóch jej synów z rodzinami dzieląc go na pół. Moja babcia, a potem i mama utrzymywała z nimi bliski kontakt. Obydwie synowe Siostry babci Genowefy były ciepłymi, dobrymi osobami.
Siostrę babci ledwie pamiętam, lecz wiem, że często nas  w Osowie odwiedzała.
Brat babci - Władysław Tyszkowski był energicznym, wesołym człowiekiem, którego my obydwie z siostrą ogromnie lubiłyśmy.  Z zawodu stolarz, genialny w swoim fachu. Również zamieszkał w Unierzyżu, był dwukrotnie żonaty i miał trzy córki Genowefę, Stefanię i Halinę. Pierwsza żona zginęła podczas nalotu niemieckiego w czasie drugiej wojny, miała wtedy na sobie piękną suknię i obawiając się ją zniszczyć nie położyła się dość szybko na ziemi. Niedługo też Władysław ożenił się po raz drugi.
Jednak należy wspomnieć o pewnej historii, którą opowiadała mi moja babcia. Gdy Władysław  przygotowywał się do ślubu ze swoją  pierwszą przyszłą żoną był jeszcze ubogim chłopakiem. Ksiądz zażądał za ślub sporej sumy pieniędzy i w żaden sposób nie chciał z niej zrezygnować. Wojowniczo nastawiony Władysław wykrzyczał plebanowi , że jeśli tak, to będą żyć przez niego w grzechu i wziąwszy narzeczoną za rękę wyszedł z nią z plebanii. Wkrótce też skonsternowany kapłan wybiegł za nimi i niedługo udzielił młodym ślubu na ich warunkach.
Brat babci radził sobie doskonale w podbramkowych sytuacjach życiowych, miał także żyłkę do handlu  i potrafił się skutecznie targować. Babcia wspominała , iż  gdy potrzebowała coś kupić w żydowskim sklepie, brat był nieodzowny w takich sytuacjach. Obok sklepów, będących własnością Żydów w Mławie, istniały także sklepy polskie. Polacy odwołując się do lokalnego patriotyzmu rodaków namawiali do kupowania tylko w polskich sklepach. Jednak taniej można było kupić u żydowskich handlowców. Gdy babcia była w trakcie przymiarki płaszcza , brat jej utargował sporą sumę, grożąc żydowskiemu sprzedawcy, że pójdzie do polskiej konkurencji. Zademonstrował kilka trików łącznie z wychodzeniem ze sklepu i ... Polak okazał się sprytniejszy od Żyda, który przecież także chciał sprzedać ciuszek.
Jako chłopiec Władysław był niezłym łobuziakiem.  Babcia wspominała, oczywiście bez złości , że gdy do Polski do jej babci przyjeżdżali synowie z Ameryki i wciskali po kilka groszy trojgu sierotom, brat zabierał pieniądze siostrom i zadowolony lokował się z łupem na drzewie. Dopiero interwencja dorosłych pozwalała, by łzy na twarzy małej Wiktorii obeschły. Jednak to ta nutka łobuzerstwa i przebojowości pozwoliła  biednemu sierocie odnaleźć się w dżungli zwanej życiem.

c.d.n.

poniedziałek, 29 czerwca 2015

Józefa z Piątkowskich Mączewska i jej wnuczka Wiktoria z Tyszkowskich Zielińska

                             Wszystko zaczęło się od opowiadań babci i tej fotografii:

Józefa  z Piątkowskich  Mączewska

Józefa Mączewska była moją praprababcią, a ta fotografia została wykonana ok. roku 1900,  jako pamiątka dla jej synów, którzy mieli wyjechać do Ameryki.
Wspomnienia mojej babci były tak bardzo obrazowe, że po latach postanowiłam trochę więcej dowiedzieć się o przeszłości rodziny. Nie była ona sielankowa. Moja babcia Wiktoria z Tyszkowskich Zielińska została osierocona przez ojca Maksymiliana Tyszkowskiego w pierwszym roku jej życia, natomiast przez matkę - Franciszkę z Mączewskich Tyszkowską w wieku 5 lat. Babcia urodziła się w 1905 roku w Unierzyżu. Ojciec mojej babci pracował na tartaku, jego rodzice byli właścicielami gospodarstwa, ale najwyraźniej dla Maksymiliana już nie starczyło spadku . Z czasem zapadł na gruźlicę, która byłą wtedy nieuleczalna. Stracił pracę, ponieważ ciągle kasłał i był coraz słabszy. Rodzice mojej babci stali się więc zwykłymi wyrobnikami, a ich czworo dzieci Genowefa, Władysław, Feliks i Wiktoria po ich śmierci trafiły na wychowanie do rodziny.


                                                               Unierzyż

Najstarsze wspomnienia babci sięgały do chwili, gdy siadywała przy swojej mamie i czesała jej długie, czarne włosy.  Ojca nie pamiętała, lecz opowiadano jej, że gdy była maleńkim dzieckiem, kładziono ją w nogach jego łóżka, na którym leżał  wychudzony, chory na suchoty.  Cała zdolna do pracy rodzina musiała przecież iść na zarobek w pole.

 Po śmierci rodziców moja babcia Wiktoria trafiła pod opiekę  brata swojej matki  - Mączewskiego. Niestety, nie było tam chyba dobrze pięcioletniemu dziecku, skoro bardzo szybko znalazła się u swojej babci Józefy Mączewskiej. Moja babcia była chudą i wątłą dziewczynką, a rozpacz po śmierci matki i brak wsparcia pewnie tylko to pogłębiał. Wymagano od tej małej istoty ciężkiej pracy, która ją przerastała. Taką tanią siłą roboczą były w tamtych czasach sieroty, nie było ważne, czy były spokrewnione,  czy obce. Traktowano je bardzo często źle, a przecież to były dzieci łaknące troski, miłości, przytulenia.  Moja babcia popychana i źle traktowana na zawsze zapamiętała tamte przeżycia, jako kolejną traumę.  Opowiadała, że  w owym czasie wciąż była głodna, a najpiękniejsze chwile stanowiła wyprawa do wujostwa po świeże mleko, które przynosiła dla siebie i babci. Już jego zapach powodował, że ślinka napływała jej do ust i trudno jej było skupić się na czymś innym.
 Idąc wiejskimi dróżkami i niosąc garnuszek z mlekiem bardzo uważała, by żadna najmniejsza kropelka nie została uroniona. Cenny płyn był wielkim rarytasem i  ukradkiem dziewczynka zawsze skosztowała go przed dojściem do domu. Później czuła jego słodycz w ustach jeszcze długo.   
 Najprawdopodobniej babcia Wiktorii była uzależniona od swoich synów, jeśli chodzi o środki do życia, sama już nie mogła przecież ciężko pracować, wnuczka była więc dla niej dodatkowym obciążeniem. Zdarzało się nawet, że znaleziona w piasku skórka chleba była dla Wiktorii kąskiem nie do pogardzenia. Dziecko chodziło obdarte i głodne, a w takiej sytuacji wszystko, co potrafi zapełnić żołądek nadaje się do jedzenia. Gdy skóra na głowie przypomina skorupę, nie z powodu brudu, lecz niedożywienia, barku witamin i mikroelementów - wydawać by się mogło, że gorzej już być nie może i taka istota skazana jest na smutny koniec. Na szczęście istniały wtedy ochronki.
Przejściowo moja babcia Wiktoria trafiła do tzw. Ochronki  dla sierot i ubogich dzieci w Mławie, tam też nauczyła się pisać i czytać. Czytanie stało się później dla mojej babci prawdziwą pasją i odskocznią od smutnej codzienności. Gdy rozwiązano( z powodu braku funduszy) Ochronkę, moja babcia ponownie wraca pod opiekę do swojej babci Józefy Mączewskiej.
Do dziś pamiętam wierszyki i piosenki recytowane i śpiewane przez babcię, poznane przez nią w mławskiej Ochronce.
Niestety warunki życia wciąż są nie do przyjęcia, ale przecież dawniej było to częste. Babcia wspominała  pewien obrazek z życia, kiedy jako mała dziewczynka trzęsła się ze strachu przed straszną burzą. Raz po raz unierzyskie niebo rozświetlały oślepiające błyski, wtórowały im grzmoty, jakie dziś w naszych stronach są już rzadkością. Strugi deszczu spływały w takt uderzeń pioruna. Wtedy właśnie  babcia wyniosła Wiktorię owiniętą w pierzynę pod drzewo w ogrodzie. W czasach drewnianych domów i słomianych dachów bez piorunochronów, panicznie bano się uderzenia pioruna i pożaru, a ratunku szukano raczej na dworze, nawet  pod drzewem, w które przecież również mógł uderzyć piorun.

Babcia była bardzo wątłym i chudym dzieckiem. Jako sierocie pozbawionej czułej opieki bliskich, było jej bardzo źle. Jej babcia sama postawiona w trudnej sytuacji, nie potrafiła wesprzeć małej wnuczki. Nic więc dziwnego, że dziecko to klęczało całymi wieczorami przed obrazkiem Matki Boskiej i zalewając się łzami prosiło, by ona zabrała ją w końcu   z tego świata do mamy. Czasem wydawało się jej, że zamiast twarzy Maryi widzi twarz mamy poruszającą ustami, jakby coś mówiła. Gdy pytałam babcię, już jako wiekową osobę, czy się wtedy bała - odpowiadała, że nie czuła strachu.

Podczas pierwszej wojny światowej stacjonujący w Unierzyżu żołnierze niemieccy rozdawali dzieciom sierotom czekoladę i kakao, najwidoczniej nawet tym najeźdźcom widok ogromnej biedy i niedoli dzieci w polskiej wsi zmiękczył serca. Najpiękniejszy miesiąc - maj, był wówczas najgorszym czasem dla biednych mieszkańców wsi. Zapasy z poprzedniego roku już się skończyły, a nowych plonów jeszcze ziemia nie wydała. Biedacy żywili się więc tym, co było pod ręką. Rosnąca w polu faćka przyrządzana z kaszą i okraszana odrobiną tłuszczu lub mlekiem była świetnym źródłem pożywienia. Kłącza perzu suszono i mielono na mąkę, z której wypiekano pieczywo. Pokrzywy były dodatkiem do zup, a mąka z żołędzi służyła do wypieku chleba. Herbatę parzono z liści poziomki, kwiatów lipy, mięty. Liście poziomek po wysuszeniu były także zamiennikiem tytoniu.

Marzenia mojej babci z tamtych lat skupiały się wokół posiadania tak, aby nie być już nigdy głodną. Wędrując unierzyskimi drogami wyobrażała sobie, że ma całe stadko kur, lub cielątko, z którego wyrasta krowa, a potem to już całe stadko zwierząt. Widziała siebie, jako gospodynię na paru hektarach ziemi, po których spacerują stada bydła i drobiu. Wciąż powtarzała sobie cichutko " zrobię wszystko, by nigdy nie być głodną". Jej deklaracje i marzenia miały się kiedyś spełnić.

Gdy już podrosła na tyle, by móc pracować w polu i zarabiać czyniła to z radością, wtedy bowiem mogła już mieć swoje pieniądze. Najczęściej pomagała gospodarzom w Unierzyżu przy pracach polowych latem. Pewnego razu jeden z gospodarzy - 40-letni wdowiec zwrócił uwagę na tę młodziutką dziewczynę i wyraził żal, iż nie ma ona chociaż małego posagu, bo widząc jej zaangażowanie i niezwykłą pracowitość - chętnie wziąłby ją za żonę. Słuchając wtedy tych wspomnień babci - byłam przerażona różnicą wieku, ale zreflektowałam się szybko, bo przecież dziadek był od niej starszy o ponad 30 lat.
 Pomimo swego ubóstwa dużo czytała, a książki pochodziły z objazdowych płatnych bibliotek. To właśnie historie i wiersze przeczytane w książkach stały się jej wsparciem i okienkiem do innego, pięknego świata. 

Często to Żydzi zajmowali się tego rodzaju działalnością, gdy jednak Żyd - handlarz wchodził do wsi ciągnąc za sobą wózek z towarem, miejscowe wiejskie dzieciaki biegły za nim, wyzywały, a nawet obrzucały czym popadnie. Było to złe i chociaż często zwracano im uwagę, sytuacja się powtarzała. Nie można jednak do tego tworzyć żadnej ideologii, Żydzi inaczej mówili, (charakterystyczny akcent ) niż Polacy, inaczej się ubierali i nieco inaczej zachowywali, zaznaczając tym swoją odmienność. 

W pamięci mojej babci zachowała się struga, czyli odnoga rzeki Wkry, która przepływa przez Unierzyż, ponieważ latem tam właśnie koncentrowało się życie wsi ( pranie, kąpiel, łowienie ryb, noszenie wody). Opowiadała także, że zawsze idąc obok unierzyskiego cmentarza po zmroku, bała się potwornie czarnego psa-upiora, którego tam można było zobaczyć. Na łęgach oprócz  rosnących czarnych porzeczek zwanych wieprznikami, nocą widać było dziwne światełka - świetliki, zwodzące ludzi na manowce.
Ale najbardziej upiornym obrazkiem, który zapamiętałam z jej opowiadań były watahy wilków, próbujące mroźną zimą dostać się do ludzkich siedzib w wiosce.
Styczniowa noc, siarczysty mróz, ludzkie siedziby - drewniane, o słomianych dachach, bez mocnych fundamentów, trzęsący się ze strachu ludzie i zwierzęta w środku, i ... one -wilki, głodne, wyjące podkopujące się pod domostwa. Nikt nie był w stanie ich wystraszyć, psy podkulały  ogony w obawie przed swoimi dzikimi kuzynami. Niestety często się zdarzało, że wilki sforsowały ściany lichutkich chlewików i zagryzały zwierzęta. Ludzie mogli swobodnie odetchnąć dopiero wtedy, gdy zwierzęta te nasyciwszy się krwią i mięsem, ziejąc obłokami pary, chłodnym rankiem  wracały do lasu.

                                                                   Szreńsk

 Babcia uchodziła za bardzo pracowitą dziewczynę, śmierć jej babci przekreśliła pewien etap w jej życiu, ale rozpoczęła kolejny, znacznie lepszy. W pobliskim Szreńsku mieszkała rodzina brata jej ojca, oni właśnie udzielili  16 nastoletniej Wiktorii schronienia. 
Była to dość zamożna rodzina, będąca w posiadaniu młyna i sklepu w Szreńsku. Tyszkowscy ( wujostwo babci), a dokładniej wdowa po wuju mojej babci, która wyszła ponownie za mąż za Siemiątkowskiego z Krzywek-Bratek przygarnęła kilka  ubogich panienek z rodziny, takich jak moja babcia  pod opiekę. Wszystkim dziewczętom było tam bardzo dobrze. W zamian za wikt musiały tylko pomagać w domu. Po ciężkim i ubogim życiu w Unierzyżu, Szreńsk jawił się nastoletniej Wiktorii niemal, jak przedsionek raju. Wujostwo prowadzili towarzyskie i dostatnie życie. Ich syn Alfred Tyszkowski ( zwany Fredem) odziedziczył po rodzicach młyn i sklep. Tyszkowscy , jako właściciele młyna szreńskiego są wymieniani w różnych publikacjach jeszcze podczas drugiej wojny światowej. Po wojnie Alfred Tyszkowski prowadził sklep w miasteczku.
Moja babcia  wspominała  zabytkowy nagrobek Feliksa Szreńskiego z jedną stopą w kształcie kopyta istniejący do dziś w kościele szreńskim oraz pozostałości zamku, z którego, jak mawiali ludzie, biegł podziemny tunel kończący się w kościele. Wśród szreńskich ciekawostek, o których od niej słyszałam wymieniła też stojącą samotnie wśród pól drewnianą kapliczkę. Miała ona upamiętniać śmierć dwóch młodzieńców, zakochanych w tej samej dziewczynie. Zginęli  jednocześnie podczas pojedynku bijąc się o nią. Ciekawe, czy ktoś jeszcze zna tę historię.

                                                             Krzywki-Bratki


Wkrótce  rodzina Tyszkowskich biorąc pod uwagę pracowitość swojej podopiecznej, skierowała babcię do wsi Krzywki-Bratki, gdzie miała opiekować się gospodarstwem Siemiątkowskich. Nieznana, młoda dziewczyna, która pojawiła się w tej małej wiosce stała się obiektem obserwacji męskiej części społeczności. Młodzież skupiała się w gromadkach, gdzie wieczorami wśród śmiechów i żartów mijał czas.
Babcia jednak była bardzo ostrożna w kwestii zamążpójścia, bo znała smak biedy i nie chciała zaznać tej ponurej powtórki z życia. Wiedziała, że ubogiej dziewczynie ciężko będzie znaleźć bogatego kawalera. Może się niektórym to zdawać wyrachowaniem, ale czy wychowywanie dzieci w skrajnej biedzie jest szczytne?
W każdym razie babcia miała dwóch poważnych adoratorów : Antoniego i Leona i może nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie byli .. ojcem i ..synem. Na szczęście w tamtych czasach nikt nie owijał w bawełnę swoich zamiarów, ani uczuć, a mieszkańcy wsi byli pragmatycznymi ludźmi. Leon szybko zwierzył się babci, iż musi ożenić się z dziewczyną z majątkiem, przynajmniej takim dużym, jak jego. Tak więc babcia nie zawracała sobie dłużej nim głowy. Jego ojciec Antoni nie musiał już gromadzić dóbr i w wieku 54 lat oświadczył się  22 letniej Wiktorii. W najpiękniejszym miesiącu roku - maju, udali się do kuczborskiego kościoła, by się pobrać. Już zawsze swój ślub będzie się babci kojarzył z zapachem świeżej zieleni  i słodką wonią kwitnących bzów. A dziadek - wybranek babci? Być może był trochę typem Boryny z "Chłopów" Reymonta żeniąc się z tak młodą dziewczyną, lecz ona nie przypominała ani trochę Jagny. Dziadek Antoni bardzo się babci podobał pomimo wieku, często wspominała, że miał to coś, co czyni mężczyznę atrakcyjnym, pomimo przybywających lat. Oboje byli niezwykle pracowitymi ludźmi, i tymczasowo zamieszkali w domu dziadka w Krzywkach, dzieląc go z jego nowo poślubionym synem i jego żoną.
Dziadek nim ożenił się z babcią, pozostawał wdowcem już  kilka lat. Był człowiekiem lubianym, towarzyskim i wesołym, słynął z dowcipu. Często  powtarzał, że małżeństwo z babcią dało mu poznać kobietę nie tylko jako żonę, ale i bliskiego przyjaciela. Związek tych dwojga ludzi był bardzo udany, a babcia nigdy nic złego na swojego męża nie powiedziała.
                                                           
                                                                   Osowa

Moi dziadkowie Zielińscy, aby móc rozpocząć życie od nowa i na swoim,   zakupili  kilkanaście hektarów ziemi, która leżała w Osowie, Kuczborku i Szreńsku. Dziadek wkrótce dokupił 2 hektary lasu i zaczął budować dom i budynki gospodarcze w Osowie. Tutaj, mając za sąsiadów państwa Ługowskich postanowili osiedlić się na resztę życia. Grunt, na którym zbudowali dom, zakupili z tzw. dożywociem poprzedniej właścicielki. Była to pani Dąbrowska z Osowy, starsza kobieta, która powinna do końca swoich dni mieć wikt u tych, którzy zakupili ziemię. Ponieważ dziadkowie zakupili ją wspólnie z sąsiadami, pani Dąbrowska powinna przebywać trochę u jednych, trochę u drugich, naprzemiennie. Najpierw zamieszkała u moich dziadków i już nie chciała od nich odchodzić. Wydaje się, że szczerze polubiła moją babcię i była dla niej jak matka, którą babcia wcześnie utraciła. Los częściowo wynagrodził babci sieroctwo stawiając na jej drodze tę wspaniała, dobrą kobietę będącą jej pomocą w każdej sytuacji.  Dogadywały się świetnie, a śmierć tej kobiety była dla babci smutnym momentem w życiu. Dziadkowie w chwili przeprowadzki mieli już dwoje dzieci : córkę Halinę Annę i syna Jerzego. W 1938 roku wprowadzili się do domu i pełni zapału rozwijali gospodarstwo. Radość jednak, jak to bywa czasem, nie trwała długo, bo rok 1939 przyniósł wojną i okupację. Dziadkowie, jak wiele innych rodzin biorąc ze sobą zwierzęta inwentarskie, ładując, co się da do wozu uciekali przed Niemcami. Podróżując wśród wielu im podobnym ludzi dotarli do wsi Rzeszotary, gdzie mieszkała córka z pierwszego małżeństwa dziadka - Zofia. Napojono spragnione zwierzęta i widząc kłębiące się wokoło wozy, ludzi, bydło domowe, dziadkowie postanowili jednak wrócić do do domu.
Tak rozpoczęło się 6 lat życia, które w założeniu mieli spędzić szczęśliwie na swoim, a tymczasem zostali przesiedleni ze swojego wymarzonego nowego domu do domu sąsiadów, natomiast ich dom zajęła zakwaterowana tutaj rodzina niemieckiego oficera. Jak bardzo musiała przeżywać ten czas moja babcia, której  los  ponownie odebrał i podeptał marzenia, odebrał część dorobku - nawet nie chcę myśleć.
Pomimo smutnej sytuacji, w jakiej znaleźli się dziadkowie życie na wsi musiało się toczyć swoją koleją. Budziły się świeże ranki i zapadały ciche wieczory, wśród codziennej pracy łatwiej było znieść przeciwności losu.
Bliskie sąsiedztwo niemieckiej rodziny miało także swoje pozytywy. Nie obawiano się najazdów niemieckich kontrolujących np. nielegalny ubój zwierząt gospodarskich, za który groziło więzienie lub nawet coś gorszego. Sąsiedzi okazali się zwykłymi ludźmi, których wojna rzuciła akurat tutaj. Nie było można mówić o przyjaźni, lecz ich stosunki ułożyły się poprawnie. Wkrótce zarówno babcia, jak i jej córka mogły się porozumiewać z nimi po niemiecku. Babcia jeszcze wiele lat po wojnie pamiętała nazwy przedmiotów w tym języku. Niemka także nauczyła się mówić po polsku.
 Utkwiło mi w pamięci pewne opowiadanie babci, którą niemiecka sąsiadka pewnego dnia zagadnęła - gdzie się podziało to, co tak ciągle beczało? Na to lekko wystraszona babcia  odrzekła -  zdechło!  Niemka więcej pytań już nie zadawała, pewnie domyśliła się, że koza trafiła do garnka. 

Gdy wojna się kończyła i Rosjanie zbliżali się do tych stron, niemiecki oficer  z rodziną wyjechał. Zarówno dziadkowie, jak i wszyscy sąsiedzi pomimo wszystko źle im nie życzyli. Okazało się jednak, iż niemieccy sąsiedzi zostali pojmani przez Rosjan i zginęli.
Dwa kilometry od domu moich dziadków, przy wsi Krzywki-Bośki mieścił się obóz dla młodych Niemców- Junkrów, szkolonych do walk. Tam właśnie pracował w czasie okupacji ów niemiecki oficer.

Gdy Niemcy opuścili wieś, ich miejsce wkrótce zajęli żołnierze radzieccy, którzy również zastali zakwaterowani w domu moich dziadków. Dla babci niezwykłe było to, że zwykli żołnierze nie chcieli słuchać dowódcy. Często pijani korzystali z każdej okazji  by wszczynać awantury. Dowódca musiał się wykazać nie lada perswazją, by okiełznać tę zbieraninę. Wmawiano im przecież, że wszyscy równi są nie tylko urodzeniem, ale też inteligencją oraz wiedzą. Mój dziadek nie miał miłych wspomnień związanych z Rosjanami, nie tylko zabrali mu kilka lat jego życia zmuszając do służby carowi, to kolejno  powynosili z domu wiele sprzętów pozostawionych przez Niemców, rozdając je sąsiadom, później napuszczeni przez jednego z mieszkańców wsi, u którego regularnie raczyli się samogonką chcieli zabić dziadka. Biedny dziadek, który już wtedy miał 69 lat, tylko dzięki ostrzeżeniu syna i dobrych ludzi zdołał w ostatniej chwili uciec przez pola do wsi Krzywki-Bratki, gdzie schronił się przed nimi - na szczęście skutecznie. Moja ciocia, a jego córka jeszcze przez wiele lat wspominała, że miał tylko czas na chwycenie starego kożucha i laski  w rękę, ważna była każda sekunda.

Gdy dzieci były jeszcze małe, babcia ciężko zachorowała na grypę. Wysoka gorączka i silny kaszel przykuły ją do łóżka. Była mroźna zima. Dziadek zaprzągł dwa kasztanki do wozu, włożył tam kilka koców, a na koniec ulokował chorą babcię owiniętą grubą, puchatą pierzyną - największą, jaką mieli w domu. Jechali do lekarza do odległego o 13 km Żuromina. W drodze zamyślony dziadek tak zwrócił się do babci -" Wiktorio, gdybyś nie przeżyła, to ożenię się z xxxx z Krzywek. Musisz to zrozumieć, jestem stary, nie dam rady sam wychować dzieci, kobieta jest potrzebna." Babcia chyba bardzo przeżyła tę otwartą deklarację męża, bo po powrocie od lekarza niezwykle szybko doszła do zdrowia. Co ciekawe, kandydatka na wybrankę dziadka była była również bardzo młoda. Ech, ci mężczyźni...

Rok później i kolejne silne przeziębienie, babcia leżąca w łóżku, noc i zima. Nagle oboje z dziadkiem budzi jakiś ruch na podwórku. Należy wspomnieć, że były to czasy powojenne, gdy grasowało wiele złodziejskich band kradnących konie i bydło gospodarzom, mieli ze sobą często broń i dużym ryzykiem byłoby im wchodzić w drogę. Cóż zrobiła moja babcia? Pomimo choroby, na trzęsących się nogach weszła na strych, gdzie przez okno próbowała dojrzeć zagrożenie. Na szczęście była to tylko bardzo późna sąsiedzka wizyta. Babcia jednak ze strachu i napięcia tak bardzo się   spociła, że rankiem obudziła się prawie całkiem zdrowa. Co zrobił dziadek? Przez cała noc z filozoficznym spokojem leżał w łóżku zgodnie z zasadą - co będzie, to będzie. Dość już miał w życiu ucieczek, walki o przetrwanie, chciał w końcu leżeć spokojnie w swoim łóżku. Co będzie - to będzie...

Babcia potrafiła robić świetne masło i twaróg, które, co tydzień pakowała do wiklinowego koszyka i nosiła na targ do oddalonej 20 km Mławy. Często zdarzało się, że maszerowała tam pieszo. Aby zdążyć dojść i wrócić  dość wcześnie wychodziła o  godz.4-5 rano. Droga wiodła przez piękne lasy, następnie babcia mijała po drodze wieś Lipowiec i Turzę Małą. Oczywiście wiele wiejskich kobiet pokonywało tę trasę z odpowiednio ciężkimi koszykami wypełnionymi wiktuałami na sprzedaż.
Zdarzyło się, że sąsiad babci mijał ją przejeżdżając wozem zaprzężonym w konie i nie zatrzymał się, by ją podwieźć do Mławy. Tydzień po tym incydencie babcia jechała do Mławy wraz z dziadkiem bryczką. Tym razem sytuacją była odwrotna, ponieważ w drodze spotkali idącego pieszo nieżyczliwego sąsiada. Dziadek znał sytuację, lecz zatrzymał się, by podwieźć idącego, który przez całą drogę milczał jak niepyszny. Po powrocie do domu dziadek wytłumaczył, że chciał pokazać  mu, jak powinna wyglądać ludzka życzliwość.

W roku 1956 zmarł mój dziadek Antoni Zieliński, a babcia, jako 51 -letnia wdowa z 10 letnią córką Marysią i 15-letnim synem Franciszkiem samotnie gospodarzyła na swoich włościach. Na pewno nie było jej łatwo, bo najcięższa praca spadła na jej kobiece barki. Z biegiem lat dzieci dorosły i najmłodsza córka Marianna pozostała na rodzinnym gospodarstwie prowadząc go z mężem. Babcia bardzo była przywiązana do tej ziemi i nigdy nie uległa naszym licznym namowom, by przeprowadzić się gdzieś do większej miejscowości. Rodzice uszanowali decyzję babci i do końca jej życia mieszkali w Osowie. Babcia zmarła w wieku 93 lat, kochana przez nas, w otoczeniu bliskich w domu. Do końca miała sprawny umysł i przejawiała żywe zainteresowanie światem i polityką, jedyną jej niedyspozycją był szybko pogarszający się wzrok.

Moja babcia Wiktoria z Tyszkowskich Zielińska



Fotografia wykonana w czasie II wojny św. Moja babcia wśród dzieci: najstarszej Haliny Anny, Jerzego i dwuletniego Franciszka Jana, Osowa



Po prawej dom moich dziadków Zielińskich, fotografia wykonana po II wojnie św. W domu dziadków przez lata wojny mieszkała rodzina niemieckiego oficera.

                                   Opowieści  i przeżycia mojej babci
                                             -Tajemnicza kobieta

Babcia mi opowiadała, że gdy jej najstarsza córka miała może dwa latka, ciężko zachorowała i lekarstwa przepisane przez lekarza nie pomagały. Babcia dzień i noc  czuwała przy jej kołysce, modląc się o skuteczną pomoc dla dziecka. Obiecała już Panu Bogu i Matce Najświętszej wszystko, co mogła obiecać. Każda prośba i modlitwa była zroszona rzewnymi łzami. Jednak stan zdrowia  córeczki ciągle się pogarszał. Jej blada twarzyczka była pokryta potem i wykrzywiona z bólu, szare usteczka  ciężko chwytały powietrze. Nie wiadomo, co by się stało, gdyby nie pomoc pewnej kobiety, która wstąpiła do zrozpaczonej babci o świcie, radząc, by  jak najszybciej małej podać napar z korzenia tataraku. Tego samego dnia dziadek przyniósł korzeń ziela. Napar podano małej,  która rzeczywiście szybko wyzdrowiała.  Radość babci była ogromna,  jednak przez całe życie prześladowała ją ta sytuacja, ponieważ nie pamiętała, kto owego dnia był u niej i wyleczył córeczkę. Nie mogła sobie przypomnieć twarzy kobiety, choć w chwili rozmowy twarz tamtej była dla niej znajoma. Pytała wszystkich ze wsi, nikt nic nie wiedział, także nikt z domowników nie widział kobiety tamtego dnia w jej domu. Do końca życia ta sytuacja stanowiła dla babci zagadkę. Może w półśnie przyszła do niej matka, która wcześnie ją osierociła, może to był sen uzdrawiający - nie wiadomo.
                                              Niezwykły wir na łące pod Szreńskiem

Między Krzywkami - Bośkami, a Szreńskiem , po prawej i lewej stronie drogi rozciągają się łąki. Moi dziadkowie zakupili część łąk po lewej stronie drogi do miasteczka. Gdy pewnego razu grabili tam siano i ustawiali je w kopki, coś w powietrzu nagle się zmieniło. Słoneczne dotąd niebo zasnuło się ciemną chmurą, a w oddali na polach słychać było przeciągły świst. Nagle zza pobliskich drzew na miedzy wyskoczył kłąb wirującego powietrza i dość nisko nad ziemią sunął w stronę dziadków. Po drodze podnosił w górę stawiane przez nich kopki siana i przewracał je na bok, grabie, wiadra - wszystko znalazło się nagle w powietrzu i wirowało razem z wirem. Babcia z dziadkiem pokładli się na ziemi - trzymając się za ręce, Wir przyszedł nagle i zniszczywszy wszystko na swojej drodze - gdzieś przepadł. Tylko kopki trzeba było stawiać od nowa i szukać szybujących wcześniej w powietrzu narzędzi. Słońce znów zaświeciło radośnie, ptaki zaczęły śpiewać, a ludzie pracować.